Świadectwo Magdy G. oraz niezwykła historia poznania się Magdy D. z Magdą G., oraz tego, dlaczego to świadectwo w ogóle się na blogu ukazuje ! :)
NIEDZIELA
Około dwa tygodnie przed publikacją tego bloga miałam kryzys.
Tamtego dnia wszystko było nie tak: oszczędności, które miałam odłożone na czas tworzenia i pisania bloga, kończyły się (nie sądziłam, że samodzielne postawienie strony internetowej będzie takie pracochłonne!), nagle też na horyzoncie pojawiły się duże niespodziewanie wydatki, duży klient nie zapłacił (pracuję w usługach), a na blogu ciągłe coś nie działało. Byłam już zmęczona i bez sił.
Tego dnia również musiałam zakończyć w definitywny sposób znajomość, która trwała od jakiegoś czasu. Patrząc obiektywnie i czysto „po ludzku” nic tej znajomości nie dolegało, ale ja w duchu wiedziałam, że ciągnie mnie ona w dół, odciąga od koncentracji na blogu i wprawia w ciągły niepokój.
Bóg już od pewnego czasu pokazywał mi, że ta znajomość nie jest dla mnie dobra, ale na początku próbowałam ogarnąć sprawę „po swojemu” (śmiech). Walczyłam bowiem ze swoim ego: „Jak to? Ja, taka ciepła do ludzi i kochana, miałabym całkowicie zerwać z kimś kontakt? Nigdy przecież tak nie robię! O nie, ograniczę tylko trochę! (śmiech).
I tak właśnie „po swojemu” próbowałam uporać się z tą sytuacją. Aż w końcu się poddałam, i zdecydowałam się posłuchać tego spokojnego, niezmiennego głosu w moim sercu. Nie do końca rozumiałam przyczyny tej całej sytuacji, ale zdecydowałam się zaufać i posłuchać.
Zakończyłam całkiem znajomość.
Przy okazji: dopiero niedawno zorientowałam, jaka jest etymologia słowa „posłuszeństwo”. Posłuszeństwo, czyli „po-słuchać” – „usłyszeć coś i zrobić to”, czyli właśnie „posłuchać”. W przeciwieństwie do: „usłyszeć” – usłyszeć, słyszeć, ale nic z tym nie zrobić. Nie posłuchać.
Bóg bardzo rzadko oczekuje od nas zrozumienia, ale oczekuje posłuszeństwa. Nie dlatego, ze jest tyranem, ale dlatego, że to my słabo widzimy i niewiele rozumiemy z otaczającej nas rzeczywistości.
Przypomina to trochę sytuację, gdy człowiek niewidomy jest prowadzony przez osobę, która widzi. Niewidomy słyszy:
- skręć w lewo!
- podnieś nogę!
I teraz, niewidomy może albo zaufać i po prostu skręcić w lewo, albo dyskutować:
„Ale dlaczego w lewo? Ale ja tego nie rozumiem? Ale co będzie dalej? Zrobię po swojemu, ja czuję inaczej!” (śmiech)
To brzmi zabawnie, ale tak czasem wygląda nasze życie z Bogiem. Czy wyobrażacie sobie sytuację, w której widząca osoba, po każdej wskazówce, którą podaje niewidomemu, musi dodatkowo spędzać kolejne 5 minut na tłumaczeniu topografii okolicy: „Nie, nie możemy skręcić w prawo, bo tam są roboty drogowe. Nie, nie możemy naokoło, bo tam jest zamknięta ulica. Nie, nie możemy przejść na lewą stronę, bo tam jest za wąsko”? Itd, etc I w jakim tempie dojdą do celu te dwie osoby, jeśli każdy pojedyńczy ruch okupiony będzie dyskusją? (śmiech)
A wracając: gdy tylko podjęłam tę decyzję, czułam niesamowity pokój i uwolnienie, jednak mimo wszystko ze smutkiem patrzyłam jak lista moich znajomych na Facebook’u zmniejszyła się o tę jedną osobę (ta osoba usunęła mnie ze znajomych). Patrzyłam przybita tym, że tak to musi wyglądać.
Tak więc tamtego dnia byłam wyjątkowo przygnębiona i osłabiona. Wieczorem zauważyłam, że na Facebook’u pojawia się live z Kubą Kamińskim (ewangelista), więc postanowiłam, że wejdę na chwilę i posłucham. Właściwie nie miałam zamiaru jakoś wybitnie słuchać, chciałam się raczej „ogrzać” ludźmi, którzy tam byli (ok.100-200 os.).
Pamiętam, że na początku Kuba, zanim zaczął właściwe nauczanie, rzucił luźno pytanie: „Skąd jesteście?” i tak, jak zwykle tego nie robię, tak wtedy napisałam krótko: „Kraków”. Gdy tylko to napisałam, nieoczekiwanie dla samej siebie, pomyślałam: „O nie! Znowu ktoś z moich znajomych na Fb mnie od-obserwuje!” (śmiech) Zazwyczaj nie przejmuję się tym, co ktoś o mnie pomyśli w kontekście Jezusa (widać to choćby po tym blogu :D ), ale tamtego dnia byłam tak osłabiona, że nawet coś takiego mogło mnie dobić. (śmiech)
Posiedziałam chwilę na live’ie z Kubą, i gdzieś w połowie wyszłam. Wieczorem położyłam się zwyczajnie spać, dzień się zakończył.
PONIEDZIAŁEK
Następnego dnia po południu, na moją skrzynkę firmową przyszedł taki mail:
„Pani Magdo,
oglądając jednego ze swoich ulubionych ewangelistów, Kubę Kamińskiego, zauważyłam Pani aktywność!!! Super, że Kraków powiększa się chrześcijańsko. ;)
Pozdrawiam, Magda G.(…)” *
ŚRODA
Siedzę w słoneczne popołudnie w jednej z kawiarni w Krakowie, popijam kawę mrożoną, a Magda opowiada mi całe swoje życie (historię Magdy znajdziecie poniżej).
Jak to możliwe, że obca osoba opowiada drugiej obcej osobie tak osobiste i dramatyczne szczegóły ze swojego życia?
To jest możliwe dlatego, że mamy tego Samego Ojca, kochamy tego samego Boga, więc automatycznie jesteśmy sobie bliskie i dobrze się rozumiemy.
Biblia mówi, że człowiek składa się z trzech wymiarów: ciała, duszy i ducha. Ciała i duszy nie muszę tłumaczyć. Ale duch pozostaje w nas martwy, dopóki nie spotkamy Boga i nie narodzimy się na nowo, z Ducha. Jezus ciągle o tym mówił: „Musicie się na nowo narodzić, kto nie narodzi się z wody i z ducha, nie może wejść do Królestwa Bożego”. J, 3, 1-7. Dopiero, gdy mamy żywego ducha możemy zacząć mieć relację z Bogiem, możemy zacząć rozumieć świat duchowy, i dopiero wtedy Bóg nas adoptuje do swojej rodziny. :)
Magda kończy, a potem ja też opowiadam jej swoją historię, Wiem już, że się zaprzyjaźnimy, że zyskałam właśnie nową siostrę. Na koniec pytam jeszcze jak w ogóle mnie znalazła. Pytam czysto formalnie spodziewając się, że usłyszę, że jesteśmy znajomymi na Facebook’u, a moje „Kraków” po prostu wyskoczyło jej na facebook’wym wall’u zgodnie z moimi obawami. (śmiech)
Ale Magda opowiada coś zupełnie innego. Nie byłyśmy wówczas znajomymi na Facebook’u. Mówi, że od jakiegoś czasu modliła się, by Bóg stawiał jej na drodze innych wierzących, innych chrześcijan, ponieważ po tym jak sama się nawróciła, znała bardzo mało takich osób. I ta modlitwa, to pragnienie było od dłuższego czasu w jej sercu.
Któregoś dnia czekała na kogoś, kto się spóźniał. Mając chwilę czasu, weszła na FB, na live właśnie Kuby Kamińskiego, i nie minęła chwila, a zobaczyła na telefonie moje „Kraków” (śmiech). Dalej jest jeszcze ciekawiej: Magda opowiada, że wcale mnie nie kojarzyła (współpracuje z dziesiątkami architektów, i tych, z którymi kontakt ma sporadyczny, ledwie pamięta), ale postanowiła szybko sprawdzić mnie na FB. Wyskoczyła jej nazwa mojej pracowni, miała mnie na swojej liście mailingowej, więc bingo! Teraz jeszcze chwila odwagi, i napisała! (śmiech)
CZWARTEK
W czwartek myślę o Magdzie. O tym jak wspaniale, że się poznałyśmy – ja też w swoje branży mam mało osób znających Jezusa. Raczej spodziewałabym, że publikując bloga bardziej stracę Klientów/kontakty, niż zyskam (śmiech). A tu taka Magda sama do mnie pisze! (śmiech)
Jeszcze w mailach Magda wspominała, że też myślała o blogu, ale nie miała przekonania w sercu, czy to dobra decyzja. Wspomina też, ze chciałaby nagrać swoje świadectwo.
Ja tytuł bloga miałam w głowie od dawna. Wiedziałam, ze musi być „Nie możemy nie mówić”, bo to kwintesencja mnie i tego, co mam w sercu. Gdy już fizycznie stawiałam stronę bloga, dotarło do mnie, że w tytule jest liczba mnoga! (śmiech) Nie: „Ja, Magda Dudek, nie mogę nie mówić”, tylko: „(My) nie możemy nie mówić”. Wcześniej wiele osób mówiło, że będzie chętnie czytać, ale nigdy nie słyszałam, by ktoś chciał też coś opowiedzieć. Nie przeszkadzało mi to, myślałam, że po prostu będę takim „samotnym jeźdźcem”. (śmiech)
Ale gdy dotarła do mnie ta liczba mnoga pomyślałam: „Ok, to może kiedyś będzie taka sytuacja, że ktoś zechce zabrać też głos”. I wymyślając różne kategorie na stronę, dodałam również „Świadectwa innych”.
Wracając do Magdy – pomyślałam: „Ok, szybkie równanie: ona chce spisać świadectwo, ale nie ma przekonania do bloga; ja mam przekonanie do bloga i właśnie go stawiam. Ok, więc, jeśli tylko kiedyś będzie chciała, mogę jej udostępnić miejsce na swoim blogu”.
Zasypiam z myślą, że kiedyś, kiedyś, kiedyś może Magdzie to nieśmiało zaproponuję. (śmiech).
PIĄTEK
Następnego dnia rano wstaję i pierwsze, co odczytuje na Fb, to wiadomość od Magdy o treści:
„Madziu , to pytanie nie jest przypadkowe :) Jeżeli się uporasz z blogiem, to czy będziesz na siłach pomóc mi przy spisaniu własnego świadectwa?” *
Roześmiałam się :D Wiedziałam już, że Duch Święty działa na maksa, i że jedziemy z jej świadectwem!!!! (śmiech)
EPILOG
Magda napisała swoje świadectwo już w niedzielę, i było ono dla mnie motywacją i wzmocnieniem, by dalej pracować nad blogiem. Byłam również bardzo szczęśliwa, że Bóg zaczął używać tego miejsca w sieci, jeszcze zanim powstało.
Zdecydowałam się opisać (za zgodą Magdy) tę krótką historię naszego poznania z takimi szczegółami, aby pokazać, że w Boga można nie tyle wierzyć, co wierzyć Jemu, współdziałać razem z Nim :) Bóg ciągle do nas mówi, a tylko od nas zależy, czy Go posłuchamy i zadziałamy. :)
Gdybym nie posłuchała wtedy mojego sumienia i nie zakończyłabym tamtej znajomości, nie poznałabym Magdy.
Jeszcze w mailach Magda napisała, że „zaraz dodaje mnie do znajomych na FB”. Gdy tamtego dnia wysłała mi zaproszenie na Facebook’u, zobaczyłam jak, symbolicznie, Magda zajmuje miejsce tamtej osoby, która zniknęła dzień wcześniej z tej listy.
Ale cóż to była za zamiana! Zakończyłam relację, która ciągnęła mnie w dół, a dostałam Magdę, która od chwili, gdy się poznałyśmy była dla mnie niesamowitym wsparciem, i dzięki której odzyskałam siły i mogłam dokończyć bloga. Taki właśnie jest mój Bóg – gdy w posłuszeństwie idziemy Jego drogami, On może nas zaprowadzić do miejsc pełnych życia, pokoju i sił witalnych.
„Pozwala mi leżeć na łąkach zielonych.
Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć,
Orzeźwia moją duszę.
Wiedzie mnie po ścieżkach właściwych
przez wzgląd na Swoje imię.
Ps 23,2-3
Czyli zaufałam Bogu i „podniosłam nogę” , gdy Bóg powiedział „podnieś nogę” (śmiech). Muszę powiedzieć, że na początku trudno jest zaufać Komuś, kogo się nie zna, ale im dłużej znam Boga, tym jest to łatwiejsze. I teraz, po tych wszystkich latach, za św. Pawłem mogę mówić: „Wiem, komu uwierzyłam.” 2 TM1,12
Magda też musiała wykazać się odwagą. Modliła się o poznanie innych wierzących, ale musiała zrobić krok wiary, krok odwagi, gdy zobaczyła krótkie „Kraków”. Napisała do osoby, której w ogóle nie znała, a wręcz znała mnie tylko z przestrzeni zawodowej. Nigdy jej o to nie pytałam, ale przecież ryzykowała ośmieszeniem.
Zaryzykowała i wylądowała na moim blogu (śmiech). Tak jest własnie z Bogiem, gdy z Nim współpracujesz, życie jest ciągłą przygodą, tak samo jak w Dziejach Apostolskich.
A teraz historia Magdy.
Jest piękna. :)
ŚWIADECTWO MAGDY
dzieciństwo
Urodziłam się w 1988 roku, jako czwarte i ostatnie dziecko moich rodziców. Mam dwie siostry i brata. Moi rodzice rozstali się, gdy miałam parę lat. Ostatni raz kiedy pamiętam, widziałam Tatę na swojej komunii świętej.
Z okresu dzieciństwa niewiele pamiętam, wiele wspomnień było złożonych z zdekompletowanych migawek różnych zdarzeń. Dzieciństwo bywa niesprawiedliwą weryfikacją sytuacji zapamiętanych i tych, które wymazuje się z pamięci, lub zwyczajnie nie przywiązuje do nich większej wagi. Czas, w którym dorastałam nie należał do najszczęśliwszych – pomimo wielu starań mojej Mamy i rodzeństwa – film wieloletniego alkoholizmu i przemocy mojego Taty względem rodziny pozostawił bolesne piętno. Wspomnienia o tym były złodziejem beztroskich chwil, które również towarzyszyły mi w moim rodzinnym domu.
Z uwagi na mój młody wiek sytuacje trudne dotykały mnie w niewielkim stopniu, a przynajmniej przez długie lata tak mi się wydawało. Każdy z mojej rodziny zapamiętał ten okres w sposób odmienny i adekwatny do swojej dojrzałości.
Osobiście w tamtym czasie czułam się wyobcowana i brakowało mi akceptacji dla swojej wrażliwej natury. Mimo wszystko, moim wyuczonym zachowaniem było to, by w życiu sobie radzić, niezależnie od sytuacji, którą napotykamy.
Oczywiście bezwzględne i mocno krzywdzące byłoby nie zaznaczyć, że w tamtej sytuacji nic więcej nie można było zrobić, jak zwyczajnie walczyć o przetrwanie i godny byt Matki z czwórką dzieci, pozostawionej samej sobie. Dziś mam wielki podziw dla Niej, że to wszystko przetrwała, w pełni nas wychowała na porządnych ludzi. Bardzo Ci za to dziękuję Mamo.
Nigdy nie goniłam za poczuciem jedności z rodziną, nauczyłam się żyć w swoim zamkniętym świecie, wykreowanym na własne potrzeby. W chwilach, gdy dotykała mnie samotność, zwyczajnie uciekałam w wyobrażenie o czymś lepszym. Posiadałam wiele masek, wykreowanych osobowości, żonglowałam nimi bezbłędnie praktycznie do 24 roku życia.
dorosłość
Zawsze wydawało mi się, że dorosłość osiąga się w wieku pełnoletności, jednak pomimo tego, że już jako nastolatka pomieszkiwałam sama, więc miałam swój prywatny egzamin na dojrzałość,to z dorosłością nie miało to nic wspólnego.
Moja weryfikacja dorosłości miała miejsce, gdy miałam 24 lata i mój obecny Mąż, Miłość mojego życia, oraz nieodłączny przyjaciel, oświadczył mi się.
Pomimo, że długo wyczekiwałam na ten moment, a nawet go przyśpieszałam, był on zapalnikiem dla całej struktury behawioralnej w kontrolowanym przeze mnie życiu.
Okropnie się wtedy posypałam. Wizja stworzenia własnej rodziny sparaliżowała mnie.
Moje wyobrażenie idealnej rodziny zakładało dwójkę kochających i szanujących się ludzi, których łączą wspólne pragnienia, a jednym z nich są dzieci, na które te wszystkie wspaniałe doświadczenia ze swojego życia przeleją. Być może brzmi to zbyt idealistycznie, jednak zakładałam, że jest to możliwe dla innych. Jednak to nie brzmiało jak ja – nie pokrywało się to z tym, jak funkcjonowałam. Ponieważ, pomimo związku, wcale nie miałam ochoty na to, by stanowić jedność z kimkolwiek. Jak mogłabym zrezygnować z „moich masek” i stanąć w prawdzie przed sobą i drugą osobą? To pokazało mi, że wszystko, w czym żyłam do tej pory – kochający narzeczony/przyszły mąż, skończone z wyróżnieniem dwa kierunki studiów i przedsmak stabilnego życia okazało się zbyt piękne dla mnie. Wiedziałam, że nie odnajdę się w tej roli i zdecydowanie coś popsuję.
Jednak postanowiłam być dzielna w postanowieniu, że lepiej nie myśleć o tym, co mnie ogranicza, tylko zwyczajnie żyć. Jest takie powiedzenie: „jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma”.
Do czasu, kiedy pojawiły się pierwsze symptomy choroby.
Diagnoza: nerwica lękowa.
To tylko dwa słowa, jednak były w stanie zniszczyć moje życie. Nieuzasadniony lęk, codzienne załamania w mniejszym i w większym stopniu. Strach, panika, pustka, brak nadziei, brak akceptacji. Zmagałam się z tym 5 lat na terapii grupowej i paru indywidualnych.
Zdecydowałam się nie rozpisywać na ten temat obszernie, gdyż po pierwsze nie mam zamiaru oddawać chwały złu, a po drugie: żyjemy w społeczeństwie ludzi dotkniętych chorobami psychicznymi, mentalnymi, lub znamy takie osoby i ich funkcjonowanie. Osoby dotknięte takim stanem dokładnie wiedzą jak wygląda życie z objawami somatycznymi.
Chciałabym tu dodać załącznik w postaci krótkiego opisu swojego samopoczucia po odbytej pięcioletniej terapii, która pomogła mi w większym stopniu poradzić sobie z problemem. Czytając go dziś, chętnie zredagowałabym poniższy zapis. Wydaje mi się, że jest niesamowicie chaotyczny. Jednak właśnie tak wyglądały moje uczucia, więc nie mam zamiaru narzucać na nie ładniejszego filtra, który upiększył by cokolwiek.
Bóg w życiu przed nawróceniem
Moja Mama jest katoliczką, wychowywała nas zgodnie z założeniem chrześcijaństwa i tradycji, jaka funkcjonuje w wielu polskich domach.
Chodziłam na lekcje religii, przyjęłam sakramenty kościelne jako dziecko i nastolatka. W naszych zachowaniach w domu raczej nie celebrowaliśmy wspólnych modlitw, dziękczynienia za posiłek, nie przypominam sobie również, bym kiedykolwiek studiowała Pismo Święte. Wyjątkiem był okres dzieciństwa, w którym moja siostra czytała mi Biblię w obrazkach i z jej opowiadań wynika, że bardzo to lubiłam. W moim domu często słychać było również pieśni kościelne wychodzące z ust, mojej śpiewającej na całe mieszkanie, Mamy.
Jednak nie wydaje mi się, aby te epizody spowodowały moje ugruntowanie w wierze. Pisząc wprost – kwestie duchowe miały dla mnie małe znaczenie. Nigdy wprost nie wykrzyczałam na głos, że Boga nie ma, zwyczajnie należałoby mieć mocny argument przemawiający za tą tezą. Z uwagi na lenistwo wolałam nie wychodzić z żadnymi deklaracjami.
Oczywiście bywały momenty złe, w których jak większość z nas „idziesz do Boga”, mówisz mu „chce to, chce tamto, to lepiej, to szybciej” itd. Lista dłuższa, niż idąc do spożywczego po zakupy na niedzielny obiad :) Jednak zawsze szłam do Niego jako ta potrzebująca, nie dziękująca.
Były również chęci chodzenia do kościoła tydzień w tydzień i nawet udawało mi się zreferować, o czym było kazanie. Jednak to bardziej przypominało wykład, który trochę boisz się opuścić. Bywały momenty zastanowienia, takiej potrzeby bliskości z Bogiem, ciężko było je wtedy wytłumaczyć, bo nic o Nim nie wiedziałam, a mimo wszystko lgnęłam. Jednak nigdy nie potrafiłam trwać w ciągłości takich chwil. Praktykowanie nie było dla mnie.
Dlatego zwyczajnie odpuściłam.
pierwsza styczność z osobą nawróconą
W mojej drugiej pracy, w której zajmowałam się doborem i sprzedażą oświetlenia, miałam okazję poznać osobę, która była pozytywnie zakręcona na punkcie Jezusa.
Mój pierwszy tydzień w pracy, a ja już na zapleczu parząc herbatę słuchałam jak kolega mówi mi o Ewangelii. Nie śmiałam zaprotestować, w końcu pracował znacznie dłużej, a mnie zależało na tym, by pokazać się z dobrej strony :)
Takiego charyzmatyka nie miałam okazji słyszeć nigdy wcześniej. Jego pasja dla Boga była godna uwagi i jak dla mnie w ogóle nieodpychająca. Przez ponad rok wspólnej pracy zdążyłam się trochę nasłuchać o Jezusie i jedyne, czym mogłam się odwdzięczyć, to szacunkiem do tego, co mówił. Żadnego potępiania, kiwania głową, że gość zwariował, nie!
Cierpliwie słuchałam. Nie wierzyłam, ale akceptowałam życie, którym żył. Bo on tym żył, nie tylko o tym mówił. To sprawiało, że byłam żywo zainteresowana, a nie poirytowana kolejnym „gadaniem o Bogu”.
Czasem nawet pozwalałam, aby się za mnie pomodlił w konkretnej intencji. Nakładał wówczas swoją dłoń na moje ramię lub głowę i na głos dziękował Bogu za wszystkie Błogosławieństwa dla mnie. To było początkowo trochę krępujące, ponieważ byłam przyzwyczajona do bardzo intymnej i koniecznie indywidualnej modlitwy.
Druga sprawa, która mnie zaskoczyła, to: dlaczego on już dziękuje za coś, za co ja dopiero proszę by było dane? Nie drążyłam jednak, tylko korzystałam z fajnego uczucia uspokojenia się i wyciszenia, które w trakcie zmagań z nerwicą lękową były na wagę złota.
Ten etap się zakończył, kolega zwolnił się z pracy i wyjechał do innego miasta. Z codziennych rozmów nie tylko o Bogu, został kontakt telefoniczny raz na parę tygodni. No cóż, życie przygotowało mnie na to, że ktoś się pojawia i odchodzi, należy się z tym pogodzić i funkcjonować dalej.
moment przełomu
Minął ponad rok od odejścia Przemka, kolegi z pracy, gdy na własną prośbę zdecydowałam się zakończyć terapię, a moje życie było (powiedzmy) satysfakcjonujące, jeżeli chodzi o własne odczucia.
Wszystko wydawało się być nową mną, ponieważ przez cały czas procesu terapeutycznego zbudowałam na nowo własną wartość siebie, doceniłam to, co mam, zrozumiałam wiele mechanizmów, które uniemożliwiały mi wcześniej życie w zgodzie ze sobą. Z triumfem okrzyknęłam swoje życie powyżej średniej krajowej. :)
W nagłych okolicznościach postanowiłam zwolnić się z pracy i zyskałam cały miesiąc przerwy przed zaczęciem nowej. W ostatnich dniach kończąc bieżące tematy i rozstając się ze swoim biurkiem, a przede wszystkim ze wspaniałymi ludźmi, których tam poznałam, pewna znajoma z branży poleciła mi książkę o Bogu. Było to trochę dziwne zważając na okoliczności. Chociaż czasem myślę, że może odebrała moje odejście z pracy jako coś bolesnego dla mnie i zdecydowała się dać mi wsparcie słowem. To już zostaje zagadką.
Książkę kupiłam i o dziwo przeczytałam z zainteresowaniem. Spokój, jaki spowodowało czytanie jej, sprawiło, że przypomniałam sobie o podobnym działaniu na mnie modlitw Przemka. Jednak ta książka nie była powodem mojego nawrócenia, był Nim Jezus, ale o tym za chwilę.
W czasie miesięcznej przerwy miałam lepsze i gorsze dni. Lęk pojawiał się i odchodził w sposób kontrolowany. Była to codzienność mojego życia, którą zaakceptowałam i nawet nie miałam nadziei, że mogłoby być lepiej.
podkręcenie tempa
Pewnego dnia, zupełnie nie wiedząc czemu, odezwałam się do kolegi z liceum, z którym nie miałam żadnego kontaktu od lat. Wyszukałam jego profil na Facebook’u i zwyczajnie napisałam. Reakcja była niemalże natychmiastowa, ale tego czego się dowiedziałam w pierwszych paru zdaniach, nie mogłam przewidzieć.
Odpisał, że od lat zmaga się z chorobą psychiczną. Ten temat zbliżył nas do siebie i szybko się okazało, że mamy nić porozumienia w zagadnieniach związanych z chorobą i postrzeganiem świata.
Chciałam pogłębić swoją wiedzę z zakresu chorób mentalnych i przede wszystkim mieć pewność, że to, co on opisuje (jego stany) są w pełni zrozumiałe przeze mnie. Coś mnie podkusiło, aby wybrać się na wystawę poświęconą chorobom psychicznym.
Wystawa mieściła się w piwnicy szpitala psychiatrycznego w Krakowie. Pomieszczenia zostały tak zaadaptowane, aby przedstawić odwiedzającym, z czym zmagają się osoby chore, jak dochodzi do ich choroby, jak wygląda proces leczenia, a także co się dzieje z nimi później.
Ważne było to, że moim przewodnikiem podczas zwiedzania piwnic miał być pacjent, który był w trakcie leczenia. Jego stan był stabilny, jednak spustoszenie, jakie wywołała w nim choroba, było widoczne gołym okiem. Nie jestem niewrażliwą osobą, naprawdę czuję współczucie dla ludzi dotkniętych tymi przypadłościami. Bez dwóch zdań wizyta w tym miejscu, ten człowiek, który mnie oprowadzał oraz wszystkie sale, które kolejno przyprawiały mnie o coraz większy lęk, ostatecznie sprawiły, że wyszłam z stamtąd zupełnie odmieniona.
Teraz myślę, że był to niezły masochizm z mojej strony, chociaż wtedy próbowałam chyba sobie udowodnić, że strach nie przejmie nade mną kontroli i będzie to zwykła wystawa. Pochodzę chwilę i wrócę do domu.
Wróciłam, ale tak rozbita jak nigdy wcześniej.
Ta wystawa, a raczej przypomnienie o moich lękach związanych z chorowaniem sprawiło, że przez trzy dni przeżyłam coś strasznego. To już nie był strach, czy smutek, to były odrealnienia, gubiłam perspektywę, rzeczywistość przestała istnieć. Mój Mąż całymi nocami był na posterunku i czuwał nad przerażoną i zapłakaną mną.
Myślałam, że już z tego nie wyjdę.
W tych wizjach sennych i w półśnie widziałam jak zło dyryguje moim życiem. Miałam głębokie przekonanie, że moje życie już nigdy nie będzie stabilne, że ja nawet nie potrafię żyć w stabilnym funkcjonowaniu. Trzeciego dnia objawów zaczęły wracać moje funkcje właściwego postrzegania.
najważniejsza decyzja w życiu
Gdy już wszystko ustało, nie wiedząc czemu i nie rozumiejąc własnych reakcji ciała, padłam na kolana i powiedziałam na głos:
„Jezu, Ty mi odbierz to życie, bo już dalej nie mogę. Zrobiłam wszystko, co mogłam, szukałam wsparcia w ludziach, o własnych siłach, a i tak kończę na podłodze oddając Tobie moje życie. Zmień mnie całą, nie chce niczego zostawiać z siebie. Jeżeli wszystko, co zbudowałam bez Ciebie w moim życiu mam stracić, zabierz mi to. Nie mam nic i nic nie jest moje.”
Zwyczajnie przyznałam się do tego, że jestem niczym, czułam się jak nikt. Musiało być to szczere, bo odpowiedź była niemalże od razu. Wstałam i wróciłam do swoich rzeczy jak gdyby niby nic, nie wiem czy uroniłam chociaż jedną łzę. Po prostu postawiłam sprawę jasno przez Bogiem.
Pierwsze, co dostałam od mojego Boga to niesamowity spokój, pokój ze sobą, z otoczeniem, uczucie, którego nigdy nawet na wakacjach nie czułam wewnątrz siebie.
Następne zostałam wypełniona miłością. Nie chodzi mi o to, że otrzymałam poczucie miłości. To było konkretne wypełnienie miłością, a następnie przelanie jej we mnie. Nie byłam w stanie magazynować tego tylko dla siebie. Chciałam to komuś dać, to było fantastyczne uczucie! Jakby ktoś spełnił nagle wszystkie moje potrzeby, o które zabiegałam latami, a dodam, że dostałam to za darmo! Nic tylko się cieszyć, co nie ? :)
W przeciągu paru dni dostałam wiele mądrości, te słowa Przemka, który mówił mi o Bogu, nabrały znaczenia, ułożyły całość. Zapragnęłam w sercu zgłębiać Pismo Święte. Nawet nie miałam w domu, kupiłam od razu, chciałam koniecznie wiedzieć co tam jest napisane. Chciałam Go poznawać, chciałam Go pokochać. Zaczęłam mieć pasję dla życia Jezusa, chęć zgłębienia prawdy.
Gdy tylko zrozumiałam, co się wydarzyło, że moje serce zostało dotknięte przez Boga, zadzwoniłam do Przemka i jednym tchem wszystko mu opowiedziałam. A wiecie, co on na to ? Ze spokojem w głosie zaczął mnie przepytywać, czy wiem, że to jest Łaska? Że nie z uczynków to dostałam ? Że niczym nie mogłam na to zasłużyć ? Pojmujecie ? Nie słyszę się z gościem od miesięcy, poświecił mi rok czasu na mówienie o Ewangelii, ja się nawracam, a on jeszcze mnie sprawdza czy na pewno jestem nawrócona :D
Dopiero po zaliczeniu testu wybuchnął wielkim entuzjazmem i witał mnie jako swoją nową siostrę w chrześcijaństwie.
Kolejne tygodnie i miesiące zbliżały mnie do Jezusa, zobaczyłam, że On naprawdę żyje, kocha mnie i troszczy się o mnie i o cokolwiek Go proszę w Jego imieniu, a trwam w posłuszeństwie Jego słowu On mi da. To wszystko jest z Biblii, nie dodaje niczego od siebie.
Najbardziej widocznym efektem mojej przemiany było to, że wszystkie dolegliwości, objawy choroby i myśli, które gniotły mnie w ziemię każdego dnia – USTAŁY. Wszystko! Zaczęłam poruszać się w nowych standardach, Bożych Standardach. Tamten moment, gdy dostałam od Jezusa Jego Miłość był kluczowy – mogłam kochać innych, bo sama byłam już kochana. Moje serce było jak nowe, i z każdym dniem coraz bardziej uwrażliwiało się na innych, a ja nie musiałam już skupiać się na sobie. Moja dawna natura odeszła – wiele sytuacji, które wcześniej wywoływały we mnie frustrację przestały już robić na mnie wrażenie. Przestałam też przejmować się opinią innych, ale co ważniejsze, jaką ja sama mam opinię na swój temat. Obserwowałam świat, ludzi dookoła mnie i zorientowałam się, że przestałam biec w jakimś wyścigu. To było i jest niesamowicie uwalniające uczucie. Bardzo często kompletnie sobie nie zdajemy sprawy, jakie mechanizmy nami kierują, i jak bardzo im podlegamy, jak często nieświadomie w nich uczestniczymy. Rzadko kiedy się buntujemy, i myślę też, że ciężko o własnych siłach się z tego wymiksować.
Nawróciłam się w listopadzie 2017 r., jednak świadome oddanie sterów mojego życia Jezusowi nastąpiło na konferencji w Lublinie 22 kwietnia 2018 r. „Czas, aby powstać!” którą prowadził Kuba Kamiński. To był niesamowity czas: uzdrowienia, oczyszczających łez, podjęcia konkretnej decyzji w sercu, że to dopiero początek. Mam cel przed oczami: Jezusa i nie chce tego stracić. Postanowiłam podążać za Jego naukami, poznawać Go. Wciąż głębiej i głębiej – a mówię Wam mamy niesamowitego Boga!!! I wiele mogłabym na Jego temat pisać. Wiem jedno – każdy z nas potrzebuje tego osobistego doświadczenia z Bogiem. Być może tego kryzysowego momentu w naszym życiu, który zdeterminuje nas do działania. Do szukania Go, do skutku. Życzę Wam tego z całego serca.
„I ukorzy się mój lud, który jest nazwany moim imieniem,
i będą się modlić, i szukać mojego oblicza,
i odwrócą się od swoich złych dróg,
to Ja wysłucham z niebios, i odpuszczę ich grzechy i ich ziemię uzdrowię.”
2 Krk 7,14
Powyższe świadectwo nie jest dla mnie. Ta opowieść spisana jest dla Was. Wierzę głęboko w to, że posłuży innym w szukaniu i odnajdywaniu Pana. Dziś (20 września 2018) kończąc moje świadectwo świętuje swoje urodziny i z tego miejsca dziękuję wszystkim tym, których Bóg używał na mojej drodze przez te 30 lat.
Dziękuję, że nigdy ze mnie nie zrezygnowałeś, a Twoja Miłość zwycięża wszystko. Magda
Historię spisała: Magda G.
Lekka korekta: Magda D.
Inspiracja: Duch Święty!
*Wszystkie maile/treści/zdjęcia publikuję za zgodą Magdy.
Zostaw komentarz